sobota, 7 kwietnia 2012

wielkanoc, czyli moja wycieczka

Dziś o tym, dlaczego jestem złą wegetarianką (bo generalnie jestem).

Otóż pojechałam sobie spokojnie przed świętami (oksymoron nr jeden: spokojnie i przed świętami) na giełdę kwiatową (śląską, jakby ktoś był ciekaw). Nastałam się w korkach przez remont drogi ale kupiłam naręcze tulipanów i żonkili. 
Licząc na ucieczkę od remontu zaczęłam wracać boczną drogą, która wydawała mi się wieść we własciwym kierunku - jadę - "paczę" - "świeże wędliny, mięso i takie tam" (znaczy dokładnie nie pamiętam co było na szyldzie, ale potrafię znów tam trafić. 
Jako, że kilka tygodni temu Babcia zażyczyła sobie szynki pieczonej, takiej jak ostatnio na święta, a ja materiału na takową znaleźć za nic nie mogłam pomimo usilnego szukania, zatrzymałam się i weszłam. Spławiona już dziesiątki razy we wszystkich znanych i nieznanych sklepach z mięsem, że surowej szynki ze skórą dostać się nie da, zapytałam bez nadziei czy dostanę surową szynkę ze skórą. 
Zamiast zwykłego: nie ma, po co Pani coś takiego? (widać do kupienia!) i innych bezsensownych odpowiedzi,  Pani za ladą odpowiada: zaraz zapytam i wychodzi na zaplecze. Za chwilę zza drzwi wyłania się prawdziwy rzeźnik i wielkim nożem, w czystym białym fartuchu (oksymoron nr dwa) i odpowiada grzecznie, że może mi wykroić ze skorą, ale to będzie kawał około 3kg.
Potwierdzam więc, że jest to produkt mojego pożądania, w sam raz na obiad dla 12 osób. Dla zajęcia czasu pani proponuje mi różne wędliny wyrobu miejscowego i nagle przypomina sobie, że ma pyszną szynkę - kroi mi kawałek i daje na próbę, że pyszna. 
Moja mina z szynką w ręce - bezcenna. 
Za resztę (w tym szynkę dla babci) zapłaciłam gotówką. 

kurtyna

Wnioski:
Zupełnie przypadkiem dowiedziałam się o istnieniu staromodnego sklepiku z doskonałymi (wg rodzinki) wyrobami i przemiłą obsługą (nieco zbyt miłą dla mnie :D). 
Nie jestem dobrą wegetarianką, nie tylko włóczę się po sklepach z mięsem, ale jeszcze je zachwalam. Nie umiem asertywnie bronić poglądów wege. I na dodatek, albo przede wszystkim nie tylko nie buntuję, się że święta to święto kiełbasy i nie chcę nawracać rodziny, co jeszcze z czułością przygotowuję dla nich mięsne potrawy. 

A wszystkim czytającym życzę samych miłych zaskoczeń 
i tylko dobrych przeżyć i doświadczeń 
z okazji Świąt Wielkanocnych

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Lepiej późno niż później i inne refleksje

Przeglądając niezobowiązująco serwis zakupów grupowych natknęłam się na produkt, który na tyle mnie zaskoczył, że postanowiłam w końcu reaktywować bloga, tym bardziej, że kilka życzliwych osób ostatnio mnie do tego namawiało (wiem, że prawie po roku, ale wiecie, że lepiej późno niż później?).
Otóż oferowano mi zakup wspaniałego masażera oczu. Jako, że sama koncepcja masażu oczu wydała mi się intrygująca (nie toleruję, żeby ktokolwiek cokolwiek dotykało moich oczu), więc zagłębiłam się w opis cuda. Otóż „masażer (...) likwiduje zmęczenie oczu spowodowane przez nadużywanie mózgu lub oczu.” Nie ukrywam, że ta właśnie fraza stała się impulsem do powrotu. 
Spotykałam się do tej pory wielokrotnie z szacunkami, że używamy jakieś 10-15% mózgu, czasem włączając telewizor i trafiając na różne reality show i talk show mam wrażenie, że niektórzy nawet tego odsetka nie aktywują. Nigdy jednak nie spotkałam nikogo kto narządu zwanego mózgiem nadużywał. Nie udało mi się nawet spotkać nikogo kto spotkał/ widział taki wyczyn.
Dlatego wystosowuję gorący apel do odwiedzających – jeśli udało się wam takowego zdarzenia doświadczyć piszcie! Moje zaintrygowanie sięga zenitu, jak tez może się owe nadużycie objawiać?
Zakwasami?
Tylko jak je od bólów fantomowych odróżnić? Albo bólu od ruszenia mięśnia dawno nie używanego?

Drugim zastosowaniem masażera jest wyczerpanie po nadmiernym czytaniu. Przez blogosfere przetacza się aktualnie tag „reading is cool”, który buduje we mnie poczucie wiary, że czytanie książek nie jest czynnością zanikającą. Jakkolwiek tolerancja społeczna wybryku pod postacią czytania w miejscu publicznym stoi pod znakiem zapytania.
Jakiś czas temu udałam się z moim ojcem do centrum handlowego celem zakupów bodajże obuwniczych i tzw. spożywczo – gospodarczych produktów nabywanych w supermarkecie. Wyładowaliśmy więc wózek w stopniu umiarkowany i ustawiliśmy się w kolejce do kasy. Kolejka jak zwykle w weekend, była. Więc jednocześnie wyjęliśmy w koszyka po fragmencie gazety i zaczęliśmy czytać (oczywiście to nie to samo co książka, ale w okolicznościach kolejkowych zwykle wygodniejsze). Za nami w kolejce ustawiła się średnio przeciętna niewiasta, prawdopodobnie z córką. Nie będąc uzbrojona w ciąg zapisanych na papierze słów okazywała narastające zniecierpliwienie, które przypisywałam poczuciu marnowanego czasu i nawet chciałam przez chwilę poczęstować ją kawałkiem swojej lektury, żeby ulżyć jej niepokojowi. Sznur wózków wyładowanych po brzegi przesuwał się leniwie w kierunku wyzwolenia zwanego kasą.
W momencie kiedy przed nami na taśmie pojawiło się jakieś 5 centymetrów wolnego miejsca, Niewiasta osiągnęła szczyt emocji i wybuchnęła: „tak sobie czytacie i czytacie, a kolejka się nie przesuwa!” Niewątpliwie najmniejsze opóźnienie wyładowywania produktów miało w jej mniemaniu wywołać katastrofę, zrujnować dzień i skończyć się tragicznie.
Nie pragnąc konfliktu, gazetę spokojnie złożyłam, odczekałam chwilę, aż na taśmie można było bezpiecznie położyć przynajmniej niewielki produkt i względnie sprawnie wyłożyłam zakupy na taśmę (z dużym marginesem czasowym). Mój ojciec był jednak we właściwym sobie nastroju dyskusyjno – filozoficznym i zapytał, czy wg Pani jego nie-czytanie przyspieszyłoby kasowanie poprzednich klientów. Dowiedział się w związku z tym, że w kolejce się nie czyta i już. (zna ktoś taki przepis? bo w takim razie ja często ja łamię) Niewiasta pomruczała z niezadowoleniem do córki coś na temat chamstwa i drobnomieszczaństwa, a następnie wypaliła z triumfem: 
a co Pan będzie w domu czytał, jak Pan tu wszystko wyczyta?”

Nie wiem czy Pani ma wyznaczony na dzień limit przeczytanych słów, jak niektórzy spożywanych kalorii i obawia się, że przekarmienie mózgu kaloriami słów skończy się jego otyłością bądź nadużyciem. Być może obawia się, że powoduje zmarszczki. Być może stara się bardzo limitu narzuconego nie przekroczyć. Wliczając konieczność czytania napisów na drzwiach typu pchać (nawet jeśli się za takowe szarpie do upartego, przeczytane słowo i tak powoduje tykanie licznika), w życiu codziennym jesteśmy zmuszani do czytania tylu napisów na bilbordach, znakach, serkach wiejskich light i tylu innych okolicznościach, że naprawdę niewiele nam już zostaje widać na zwykłe czytanie dla przyjemności.
Istnieje opcja, że Pani wyraziła obawę, że gazeta ta była jedynym naszym kontaktem ze słowem pisanym na dłuższy czas i powinniśmy je sobie dozować, smakować, oprawiać te chwile w odpowiednią atmosferę.
Nie wyznaczam sobie limitów przeczytanych słów, ani stron. Nie udało mi się nigdy nadwyrężyć mózgu. Wychowałam się w domu, gdzie książki leżały na półkach od podłogi do sufitu i w podwójnych rzędach, co więcej nie tylko leżały, ale były czytane. W moim domu nie ma na nie aż tyle miejsca, a mimo to tajemniczo się rozmnażają, pączkują do każdego pomieszczenia i każdej wolnej przestrzeni. Co jakiś czas mówię im, że czas się ograniczyć, z bólem wybieram te, do których chyba nie wrócę i wynoszę do lokalnej biblioteki. A zaraz potem nieśmiało przynoszę następne. Nie ma obawy, że nie będę miała co czytać. Taka okoliczność byłaby rzeczywiście przerażająca, ale jakoś obawiam się jej mniej niż ataku marsjan.